wtorek, 27 września 2011

piasek.

Budzę się o poranku (właściwie to taki naciągany ranek, bo słońce się ledwie zakrada przez wybitą szybę i siatki w oknach, ale – niech mu będzie). Oczy niespiesznie porzucają senny galimatias i trwają w przyczajonym oczekiwaniu na dzień. Niedziela nie zaszkodzi. Z dala od cywilizacji prezentuje się mało odświętnie. Ale można by na przykład przywdziać sukienkę. Bez stanika, co uwiera w upale, ale… Ot, drobny ukłon w stronę zdziczałej dziewczęcości.

Byłoby tak pięknie. Senna psychodelika ujarzmiona, udało się nawet ujść z życiem i względnie wygiętym kręgosłupem moralnym. Kwadrans przed ósmą rozpościerają się możliwości. Joga kusi powitaniem słońca (pies z głową w górę – pies z głową w dół – pozycja kija – i tu chciałoby się przemilczeć uszczerbek na ambicji). Kuchnia kusi nieobmytymi szklankami po wczorajszym Verentino de Sardegna i perspektywą jajecznicy z pomidorami, co to wymagają wcześniejszego upolowania. Kuszą też eksperymenty z ogrodowym wężem i ekshibicjonistyczny seans dla umęczonych nocnym porykiwaniem dzików. Minstral czmychnął, budzik nie zadzwonił. Kilka chwil szamotaniny między połowami rozjeżdżającego się łóżka (całkiem nieprzewidziany poganiacz czasu), zaraz wstałoby się rześko. Jednakowoż – głębszy oddech, na dwie sekundy wstrzymany. Pobieżna konsultacja z własnym, fragmentarycznie rozbudzonym ciałem i palące przeczucie katastrofy. On znów się pojawił. Piasek.

Wspomnienie plaży w Costa Rei byłoby naiwnością, nawet jeśli czasami płatała figle, wdzierając się w zakamarki odzienia czy wilgotniejąc ponad miarę porą umiarkowanie wieczorową. A tu trzeba zgiąć się w pół, zacisnąć zęby i uświadomić sobie istnienie. Niekoniecznie swoje własne. To powiem ruchem jednostajnie przyspieszonym oddala się od egzystencjalnych uniesień. Pęcherza. I całej reszty owego niewydarzonego układa, o którym tak rzadko gawędzi się publicznie, a który tak często prowokuje do wewnętrznego krzyku. No dobrze - na początek ciche kwilenie.

Zignorować. Uśmiechnąć się w lewo, w prawo i do pająka skradającego się po ścianie. Zakląć, żeby nie teleportował się do łazienki. A samej, jak na grzeczną dziewczynkę przystało, udać się tamże. Wyszorować ząbki, przemyć twarzyczkę, zetrzeć (doskonałym żelem do twarzy) grymas bólu. Ciało doprowadzone do ładu – przynajmniej zewnętrzna powłoka – można przejść do punktu drugiego, który jednak okazał się niezbędny. Furagin. Małe, niepozorne tabletki koloru doskonale nijakiego. Mają ujarzmić ten piasek zgrzytający między narządami (między zębami zgrzyta nie wyrażone wycie). Popijam ładnie wodą. Niech się dzieje wersja cywilizowana. Co nic, że na stole całkiem polska żubrówka, a obok całkiem sardyńskie wino, procent dwanaście, choćby tyle.

Kolejny zawrót głowy, niezaplanowany półprzysiad. Sztuka oddychania, raz i dwa, bez pośpiechu, ząbki zaciskamy, ale nie za mocno, wargi przygryzamy, ale nie do krwi. Stabilizujemy oddech, kontemplujemy chwile bez bólu – coś jakby wprawka przed porodem, tyle, że zamiast różowego dziecka niewidzialne kamienie. Powrót do łóżka. Nie kochanie, boli już jakby mniej. Zwinąć się w kłębek, nie dramatyzować, nie dotykać. Zły dotyk, bo ciało zawłaszczone przez piaskowego potwora, a on nie toleruje intruzów.

Film się nie urwał, no szkoda. Pozycja embrionalna czy kwiat lotosu? Sen niemożliwy, pozostaje koczowanie na świeżym powietrzu w absurdalnym przy trzydziestu stopniach śpiworze. Kontemplacja natury, spadających liści (sardyńska jesień daje o sobie znać bardzo subtelnie) i os, które pragną zginąć śmiercią topielic w kubku herbaty. Lek rozkosznie rozpływa się po ciele, obłaskawiając potwora, sekundy bez bólu zamieniają się w kwadranse. Dzień nie jest zły, kiedy zapach makiji, zarys gór w zasięgu wzroku, czyjaś dłoń, co próbuje się rozprawić z kłującymi igiełkami szturmującymi organizm i świadomość morza kilkanaście kilometrów dalej.

Właściwie można byłoby wstać, pojednać się z popołudniem w pozycji godnej. Przećwiczyć uwodzicielskie zdejmowanie okularów na widok nadjeżdżających samochodów.

Lei va per Olia Specioza?

czwartek, 22 września 2011

mam 23 lata
nie pamiętam jak być Julią

skaczę z balkonu na dwa
rozchylone uda
z cichym jęknięciem eliminuję
odcinki kręgosłupa


śni mi się roller coaster
tango nuestro w kasynie


białe noce białe wino
przymusowe płukanie gardła
po stanie miłośnie zakaźnym

rozpuszczam włosy
przysięgi w aspirynie
trucizna na przedostatni
guzik dobrej woli

niedziela, 24 lipca 2011

jeżeli się nie mylimy
nie istnieje więcej
niż zachłanne do jutra

piekło niebo albo
kubistyczny zachód słońca

zegary spieszą się na obcasach
dezynfekujemy chodniki
zapinamy żyły pod szyję

próba odwzorowania trasy podróży
cyrklem na otwartej dłoni


sobota, 2 lipca 2011

rytmizacja lata
przypadkiem szacuję gęstość powietrza
nie zamieniam
oczu na usta
braku snu na świadomość

improwizowany taniec na huśtawce
zabawa w rozrzedzanie ciszy
niech gra

poniedziałek, 6 czerwca 2011

a teraz bądź
Małą Mi albo Małą
Księżniczką rusałką
zaplątaną w trzciny
czarownicą demonem
pieprzoną altruistką masochistką
córką matką żoną i kochanką
ale nie nie zostawaj
matką

i niech ci się nic
nie śni albo śpij dobrze

bądź rozsądna
pomyśl o wszystkim ale teraz
nie myśl już o niczym

przełknij z zamkniętymi oczami 

sobota, 4 czerwca 2011

nieporadnik - czyli jak przetrwać na randce.

Kiedy miałam cztery lata nie marzyłam o tym, że w przyszłości zostanę królewną (może już to powinno mnie zaniepokoić). Jakąś dekadę później kwestią życia i śmierci stało się wejście na Rohacz Płaczliwy. Po kolejnych dziesięciu latach wiem, że nie nic nie jest kwestią życia i śmierci. Diabelski młyn albo cichy chaos. Z nieba sypie się confetti. Zaciskamy zęby. Show must go on.

Miało być o czym innym. Wiem. Możliwe, że to brak dostatecznego szacunku dla konwencji spotkań zwanych „randkami” nie pozwala mi zacząć. Powoli, metodycznie.

Jeśli po głowie uporczywie kołacze ci się myśl o rezygnacji z wyjścia – zmuś się. Nieważne, że w tej chwili nie widzisz w tym absolutnie żadnego sensu. Podskoczy ci wynik na skali konsekwencji. Opłaca się.

Nawet jeśli na dworze jest 30 plus, nie rezygnuj ze sweterka. W chwilach skrajnego znudzenia zyskasz dodatkowe możliwości rozrywki: zdejmowanie–zakładanie (alternatywna wersja zabawy w ciepło-zimno), rolowanie rękawów, rozpinanie i zapinanie guziczków (guziczki akurat są nęcące niemal w każdej sytuacji).

Drinka wypij zanim opuścisz dom. Jeśli szukasz pretekstu do większego spóźnienia, tuż przed wyjściem zapragnij drugiego. Potem, w kawiarni, która stanowi domniemany cel waszej wędrówki, będziesz mogła z miną pełną wyższości (i wciągniętym brzuchem) oznajmić, że pijasz tylko wodę.

Jak najspieszniej, tonem możliwie niewinnym, zakomunikuj, że studiujesz psychologię. Nie zaszkodzi potwierdzić, że owszem, skanujesz wzrokiem i w ciągu kwadransa wyczytujesz wszystkie tajemnice ze strapionych dusz. Poza tym zamiast porannej kawy serwujesz sobie prozac, a pod poduszką trzymasz fotografię Freuda, celem uniknięcia lęku separacyjnego.

Przyznaj się z uśmiechem osoby w szczytowym stadium manii, że kochasz Pragę. Kolejność dalszych wyznań dowolna: narkotyzuję się zapachem przedwojennych kamienic, zaglądam do bram ciemnych i ponurych, gdy nie mogę spać – chodzę po dachach, jestem na „ty” z dresami (listę rozwijaj w oparciu o reakcje rozmówcy, jest szansa, że skrzywi się dość szybko, zacznie mówić o apartamencie na Kabatach, a ty przestaniesz się martwić, że może jednak wciąż cię lubi).

Nie przejmuj się, gdy chodzisz szybciej od niego. Jeśli nie zwątpi w twoją kobiecość, będzie musiał cię gonić. Kiedy zaś poziom frustracji i poczucia absurdu przekroczy punkt graniczny, nie powinnaś mieć problemów z ewakuacją szybką i bezbolesną.

Mniej więcej w ¾ spotkania (na zegarek spoglądaj z umiarkowaną ostentacją) poinformuj go o swojej nieuleczalnej (mimo tuzina terapii) klaustrofobii, która uniemożliwia podróże samochodem. Opcjonalnie przedstaw się jako fanatyczna ekofeministka, przemieszczająca się wyłącznie rowerem. To powinno skutecznie uchronić cię przed zatrważającą propozycją podwiezienia do domu (jeszcze tego by brakowało!).

I najważniejsze: niech ci nie zależy. Żadnych drżących rąk - nie rozlejesz tej cholernej herbaty.

C’est possibile.

niedziela, 29 maja 2011

truskawki.

A jednak czas spieszy się niekonsekwentnie.  Godziny z zadyszką, a czerwiec z każdym dniem coraz uporczywiej odracza swoje nadejście (może to wynik zamiany kolczyków-zegarów na kolczyki z Audrey?) Maj tymczasem nie bez powodu pozbawiony owego charyzmatycznego „r”, kuli się raczej niż pręży ze swadą. Ciało ugięte pod naporem zadań do wykonania, żołądek zamiast obiadu trawi zmiksowaną emocjonalną zupę (trzeba było słuchać Szymona i zrozumieć, że istota nie tkwi w doborze składników, ale w określonej formie ich zmieszania). Pakt z psychiatrykiem coraz bliższy. Wraz z nim weryfikacja kompatybilności albo konieczność opowiedzenia się za którymś z biegunów choroby afektywnej.

Na co dzień – niezbywalna potrzeba zachowania pozycji. Balansowanie na krawędzi, napięcie w żyłach, czujność w poszukiwaniu efektów specjalnych. Coś jak odkorkowywanie szampana – drżącymi dłońmi majstruję przy druciku, oczekując na eksplozję i exodus więzionej cieczy. Rytuał kończy się cichym pyknięciem. Zero emocji. Wyszperany z czeluści PRL-owskiego mokotowskiego mieszkania rosyjski trunek spełnił swoją funkcję doskonale. Do tego ciasteczka z mikrofali – odwet za seppuku piekarnika. Yes, I’m flowing (dźwięki przenicowują żyły), flowing down… Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Degeneracja mało widowiskowa. Nie ma dziś szans na truskawki w szampanie. I tak smakowałyby ckliwym luksusem. Co innego tauryna.

Dominuje wciąż, zapoczątkowana przez rubaszne skrzydełka z reklamy Red Bulla, estetyka odlotu i bliżej niesprecyzowanego przekraczania własnych ograniczeń: Level up, Burn, Extremum, Max Power, Kamikaze… Sporo wątpliwości (nie rozwiązanych do dziś) wywołał „zielony Tiger Black o smaku mojito”, ale być może jednym z wielu atutów płynnej energii jest to, że nie poddaje się ona ścisłym kategoryzacjom.

Późnowieczorna wizyta w hipermarkecie, na półce piętrzą się wyżej wymienione specjały. Nowość: Space rocket (smukła linia butelki imituje statek kosmiczny gotowy do startu). Ale nie, nie ulegnę. Tauryna to tauryna, nie godzi się jej brukać nadmiarem udziwnień. Kilka łyków eliksiru życia, mina pełna samozadowolenia i otwierają się przed nami rajskie przestrzenie: kończyny znów poruszają się spójnie, na twarzy pojawia się uśmiech numer 11 (niezdrowo pobudzony), a mózg udaje, że pracuje - co więcej - sugeruje, że jest to aktywność ukierunkowana.

Wspomnienia godzin przespanych w czytelni nad podręcznikiem psychologii różnic indywidualnych wciąż wywołują zmieszanie. Parę lat edukacji „wyższej” i konsekwentnego pogłębiania własnej dezorganizacji zaowocowały wiedzą na temat idealnego stężenia kofeiny i tauryny we krwi. Pierwsza aplikacja jeszcze przed wejściem (syczenie otwieranej puszki bywa krępujące, toteż przerzuciłam się na wersję butelkową – bardziej ekonomiczną zresztą i praktyczną, w przypadku ponadprzeciętnych zdolności do zrzucania ze stołu wszelkich znajdujących się na nim przedmiotów).

Siadam. Prowizoryczne ustalanie proporcji. Dwa łyki co pięć stron? Mija kwadrans. Łyk na stronę. Dwa kwadranse. Ekhm. Łyk po każdym akapicie…? (niektóre akapity naprawdę są rozbudowane). Drugi rozdział się kończy. W butelce już mało co chlupocze, za to coraz jawniej prezentuje się dno. Przez chwilę jest dobrze. Prawie błogo. Kartki miłe w dotyku, piętrzące się psychopatologie prowokują do śmiechu. Zmieniam książkę na lepszy model, borderline na schizofrenię, nie wolno się poddawać. Tauryna panoszy się coraz bardziej zauważalnie. To nic, że serce łomocze jak przed decydującą randką, w skroniach coś pulsuje (jakby pełzały małe żyjątka, podskubujące cenną istotę szarą?), a uniesienie głowy wywołuje natychmiastową rotację ścian o jakieś 120°… Jest dobrze. Krótka narada z własną wyobraźnią – kontrapunkt dla psychologicznych uniesień. Ostatni łyk, literki coraz bardziej skoczne – przecież chciałam iść na spacer!

A dzisiaj nie. Dziś niedziela. Czytelnia zamknięta. Tauryna chłodzi się w lodówce, leżakuje sobie grzecznie obok resztki wódki sprzed tygodnia. Na fejsbuku sugerują bym dołączyła do grupy: „jeśli każdy pomysł wydaje ci się genialny, dopij wódkę i idź spać”. Jedno i drugie na indeksie czynności zakazanych. Każdy pomysł wydaje się ryzykowny, żaden nie skażony rozsądkiem. Nie muszę iść spać.

W końcu kupiłam truskawki – tauryna domaga się odświętnej oprawy. Zgodziłam się na wersję droższą o złotówkę i na sześćdziesiąt deko zamiast oczekiwanego pół kilo. Ugodowość podskoczyła mi z piątego do szóstego stenu, jestem miła dla ludzi i nie boję się lata. To chyba ważne.