Budzę się o poranku (właściwie to taki naciągany ranek, bo słońce się ledwie zakrada przez wybitą szybę i siatki w oknach, ale – niech mu będzie). Oczy niespiesznie porzucają senny galimatias i trwają w przyczajonym oczekiwaniu na dzień. Niedziela nie zaszkodzi. Z dala od cywilizacji prezentuje się mało odświętnie. Ale można by na przykład przywdziać sukienkę. Bez stanika, co uwiera w upale, ale… Ot, drobny ukłon w stronę zdziczałej dziewczęcości.
Byłoby tak pięknie. Senna psychodelika ujarzmiona, udało się nawet ujść z życiem i względnie wygiętym kręgosłupem moralnym. Kwadrans przed ósmą rozpościerają się możliwości. Joga kusi powitaniem słońca (pies z głową w górę – pies z głową w dół – pozycja kija – i tu chciałoby się przemilczeć uszczerbek na ambicji). Kuchnia kusi nieobmytymi szklankami po wczorajszym Verentino de Sardegna i perspektywą jajecznicy z pomidorami, co to wymagają wcześniejszego upolowania. Kuszą też eksperymenty z ogrodowym wężem i ekshibicjonistyczny seans dla umęczonych nocnym porykiwaniem dzików. Minstral czmychnął, budzik nie zadzwonił. Kilka chwil szamotaniny między połowami rozjeżdżającego się łóżka (całkiem nieprzewidziany poganiacz czasu), zaraz wstałoby się rześko. Jednakowoż – głębszy oddech, na dwie sekundy wstrzymany. Pobieżna konsultacja z własnym, fragmentarycznie rozbudzonym ciałem i palące przeczucie katastrofy. On znów się pojawił. Piasek.
Wspomnienie plaży w Costa Rei byłoby naiwnością, nawet jeśli czasami płatała figle, wdzierając się w zakamarki odzienia czy wilgotniejąc ponad miarę porą umiarkowanie wieczorową. A tu trzeba zgiąć się w pół, zacisnąć zęby i uświadomić sobie istnienie. Niekoniecznie swoje własne. To powiem ruchem jednostajnie przyspieszonym oddala się od egzystencjalnych uniesień. Pęcherza. I całej reszty owego niewydarzonego układa, o którym tak rzadko gawędzi się publicznie, a który tak często prowokuje do wewnętrznego krzyku. No dobrze - na początek ciche kwilenie.
Zignorować. Uśmiechnąć się w lewo, w prawo i do pająka skradającego się po ścianie. Zakląć, żeby nie teleportował się do łazienki. A samej, jak na grzeczną dziewczynkę przystało, udać się tamże. Wyszorować ząbki, przemyć twarzyczkę, zetrzeć (doskonałym żelem do twarzy) grymas bólu. Ciało doprowadzone do ładu – przynajmniej zewnętrzna powłoka – można przejść do punktu drugiego, który jednak okazał się niezbędny. Furagin. Małe, niepozorne tabletki koloru doskonale nijakiego. Mają ujarzmić ten piasek zgrzytający między narządami (między zębami zgrzyta nie wyrażone wycie). Popijam ładnie wodą. Niech się dzieje wersja cywilizowana. Co nic, że na stole całkiem polska żubrówka, a obok całkiem sardyńskie wino, procent dwanaście, choćby tyle.
Kolejny zawrót głowy, niezaplanowany półprzysiad. Sztuka oddychania, raz i dwa, bez pośpiechu, ząbki zaciskamy, ale nie za mocno, wargi przygryzamy, ale nie do krwi. Stabilizujemy oddech, kontemplujemy chwile bez bólu – coś jakby wprawka przed porodem, tyle, że zamiast różowego dziecka niewidzialne kamienie. Powrót do łóżka. Nie kochanie, boli już jakby mniej. Zwinąć się w kłębek, nie dramatyzować, nie dotykać. Zły dotyk, bo ciało zawłaszczone przez piaskowego potwora, a on nie toleruje intruzów.
Film się nie urwał, no szkoda. Pozycja embrionalna czy kwiat lotosu? Sen niemożliwy, pozostaje koczowanie na świeżym powietrzu w absurdalnym przy trzydziestu stopniach śpiworze. Kontemplacja natury, spadających liści (sardyńska jesień daje o sobie znać bardzo subtelnie) i os, które pragną zginąć śmiercią topielic w kubku herbaty. Lek rozkosznie rozpływa się po ciele, obłaskawiając potwora, sekundy bez bólu zamieniają się w kwadranse. Dzień nie jest zły, kiedy zapach makiji, zarys gór w zasięgu wzroku, czyjaś dłoń, co próbuje się rozprawić z kłującymi igiełkami szturmującymi organizm i świadomość morza kilkanaście kilometrów dalej.
Właściwie można byłoby wstać, pojednać się z popołudniem w pozycji godnej. Przećwiczyć uwodzicielskie zdejmowanie okularów na widok nadjeżdżających samochodów.
Lei va per Olia Specioza?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz