niedziela, 29 maja 2011

truskawki.

A jednak czas spieszy się niekonsekwentnie.  Godziny z zadyszką, a czerwiec z każdym dniem coraz uporczywiej odracza swoje nadejście (może to wynik zamiany kolczyków-zegarów na kolczyki z Audrey?) Maj tymczasem nie bez powodu pozbawiony owego charyzmatycznego „r”, kuli się raczej niż pręży ze swadą. Ciało ugięte pod naporem zadań do wykonania, żołądek zamiast obiadu trawi zmiksowaną emocjonalną zupę (trzeba było słuchać Szymona i zrozumieć, że istota nie tkwi w doborze składników, ale w określonej formie ich zmieszania). Pakt z psychiatrykiem coraz bliższy. Wraz z nim weryfikacja kompatybilności albo konieczność opowiedzenia się za którymś z biegunów choroby afektywnej.

Na co dzień – niezbywalna potrzeba zachowania pozycji. Balansowanie na krawędzi, napięcie w żyłach, czujność w poszukiwaniu efektów specjalnych. Coś jak odkorkowywanie szampana – drżącymi dłońmi majstruję przy druciku, oczekując na eksplozję i exodus więzionej cieczy. Rytuał kończy się cichym pyknięciem. Zero emocji. Wyszperany z czeluści PRL-owskiego mokotowskiego mieszkania rosyjski trunek spełnił swoją funkcję doskonale. Do tego ciasteczka z mikrofali – odwet za seppuku piekarnika. Yes, I’m flowing (dźwięki przenicowują żyły), flowing down… Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Degeneracja mało widowiskowa. Nie ma dziś szans na truskawki w szampanie. I tak smakowałyby ckliwym luksusem. Co innego tauryna.

Dominuje wciąż, zapoczątkowana przez rubaszne skrzydełka z reklamy Red Bulla, estetyka odlotu i bliżej niesprecyzowanego przekraczania własnych ograniczeń: Level up, Burn, Extremum, Max Power, Kamikaze… Sporo wątpliwości (nie rozwiązanych do dziś) wywołał „zielony Tiger Black o smaku mojito”, ale być może jednym z wielu atutów płynnej energii jest to, że nie poddaje się ona ścisłym kategoryzacjom.

Późnowieczorna wizyta w hipermarkecie, na półce piętrzą się wyżej wymienione specjały. Nowość: Space rocket (smukła linia butelki imituje statek kosmiczny gotowy do startu). Ale nie, nie ulegnę. Tauryna to tauryna, nie godzi się jej brukać nadmiarem udziwnień. Kilka łyków eliksiru życia, mina pełna samozadowolenia i otwierają się przed nami rajskie przestrzenie: kończyny znów poruszają się spójnie, na twarzy pojawia się uśmiech numer 11 (niezdrowo pobudzony), a mózg udaje, że pracuje - co więcej - sugeruje, że jest to aktywność ukierunkowana.

Wspomnienia godzin przespanych w czytelni nad podręcznikiem psychologii różnic indywidualnych wciąż wywołują zmieszanie. Parę lat edukacji „wyższej” i konsekwentnego pogłębiania własnej dezorganizacji zaowocowały wiedzą na temat idealnego stężenia kofeiny i tauryny we krwi. Pierwsza aplikacja jeszcze przed wejściem (syczenie otwieranej puszki bywa krępujące, toteż przerzuciłam się na wersję butelkową – bardziej ekonomiczną zresztą i praktyczną, w przypadku ponadprzeciętnych zdolności do zrzucania ze stołu wszelkich znajdujących się na nim przedmiotów).

Siadam. Prowizoryczne ustalanie proporcji. Dwa łyki co pięć stron? Mija kwadrans. Łyk na stronę. Dwa kwadranse. Ekhm. Łyk po każdym akapicie…? (niektóre akapity naprawdę są rozbudowane). Drugi rozdział się kończy. W butelce już mało co chlupocze, za to coraz jawniej prezentuje się dno. Przez chwilę jest dobrze. Prawie błogo. Kartki miłe w dotyku, piętrzące się psychopatologie prowokują do śmiechu. Zmieniam książkę na lepszy model, borderline na schizofrenię, nie wolno się poddawać. Tauryna panoszy się coraz bardziej zauważalnie. To nic, że serce łomocze jak przed decydującą randką, w skroniach coś pulsuje (jakby pełzały małe żyjątka, podskubujące cenną istotę szarą?), a uniesienie głowy wywołuje natychmiastową rotację ścian o jakieś 120°… Jest dobrze. Krótka narada z własną wyobraźnią – kontrapunkt dla psychologicznych uniesień. Ostatni łyk, literki coraz bardziej skoczne – przecież chciałam iść na spacer!

A dzisiaj nie. Dziś niedziela. Czytelnia zamknięta. Tauryna chłodzi się w lodówce, leżakuje sobie grzecznie obok resztki wódki sprzed tygodnia. Na fejsbuku sugerują bym dołączyła do grupy: „jeśli każdy pomysł wydaje ci się genialny, dopij wódkę i idź spać”. Jedno i drugie na indeksie czynności zakazanych. Każdy pomysł wydaje się ryzykowny, żaden nie skażony rozsądkiem. Nie muszę iść spać.

W końcu kupiłam truskawki – tauryna domaga się odświętnej oprawy. Zgodziłam się na wersję droższą o złotówkę i na sześćdziesiąt deko zamiast oczekiwanego pół kilo. Ugodowość podskoczyła mi z piątego do szóstego stenu, jestem miła dla ludzi i nie boję się lata. To chyba ważne.

czwartek, 26 maja 2011

bo wszędzie są mosty.

Jest prawie czerwiec. Grubo po północy nic nie wzrusza bardziej niż soundtrack z Króla Lwa. Myślę o umieraniu, i o tym że warto (nie, nie umierać, w ogóle warto).  Lokalny patriotyzm mości się gdzieś między opadającymi powiekami a sercem. Świetlica się maluje, kapy się piorą, zespół czeka na superwizję zajadając makówki z Wileniaka. Dzieci jeszcze nie przybyło, ale wciąż wita mnie Ania, zarzucając ręce na szyję z okrzykiem „pani chudziutka!” Wdycham zapach farby, co to zdążyła już zaschnąć na dłoni, zdrapuję z szyby witraże. W międzyczasie krótkie rozdrapywanie myśli – a raczej ciąg zadrapań ledwie widocznych, jak ślady po ugryzieniach muszek z zeszłego tygodnia. Błahostka. Uporczywie daje o sobie znać. Myśl domaga się dotyku, ostrożnego. A to nieumiejętne drapanie – celebracja niechcianych śladów.

Przyspieszam kroku. Troszkę zaskoczyło mnie lato, ale zdążyłam już opanować sztukę wyprzedzania wszystkich przechodniów w sandałach. Rower został w domu, po konfrontacji z upałem i własnym post-toksycznym osłabieniem, trwamy w stanie obustronnego przyczajenia. Lęk przed tramwajami i innymi środkami komunikacji miejskiej nasila się z każdym dniem, równolegle z obsesją przemieszczania się pieszo – dalej, bardziej, intensywniej. Dziś próbuję poczuć granicę między Pragą a Śródmieściem wszystkimi zmysłami. Wzrok ślizga się po mijających mnie przechodniach i rowerach, czasami zahacza o niebo, w poszukiwaniu zwiastunów burzy, by zaraz ześlizgnąć się w czerwień paznokci u stóp. Zakazane pochylenie głowy, chwila kontemplacji niemocy. Nie rozwiązała mi się sznurówka, ciężko znaleźć usprawiedliwienie. Pustka.

W rezygnacji zamykam oczy. Praska plaża imituje zapach nadmorskiego piasku. Wiatr rozwiewa włosy. Misterna fryzura znosząca dzielnie od rana wszelkie przeciwności losu przestaje mieć znaczenie. Niech rozwiewa, całą mnie rozwiewa. Może pokaże, w którą stronę powinnam się przechylić, żeby nie upaść. Albo nauczę się upadać z wdziękiem.

Ostatnia prosta i wyuczona kontemplacja paradoksów. Mrok w słuchawkach i przerażenie słońcem, skrzętnie ukryte pod okularami. Niech nikt mnie już dzisiaj nie pozna, nie przerwie ciągłości dźwięków, nie zapyta o godzinę. Niech nie usiądę z cedrowo-kasztanowymi lodami (syndrom sensualnej żonglerki) na Barbakanie. Niech nie zjawi się pijany prorok, pytający o moje imię i zwiastujący niespełnienie. Kawa niech nie ostygnie przed końcem tej piosenki. Niech zasnę. 

poniedziałek, 23 maja 2011

minął kolejny koniec świata
apokalipsa pomyłek
rozczarowanie kondycją słońca


w rocznicę nadziei
świętujemy zmartwychwstanie Freuda
niewysłuchane modlitwy na kacu
rozpuszczamy w brudnej czerwieni


strach z ust do ust
coraz szczelniej zamykamy oczy

czwartek, 19 maja 2011

justujemy dni pogrubiamy czcionkę zdarzeń
uśmiech przyczajony pod światło

noc level up


homogenizowane ciała
ocierają się o przypadkową głębię
obłęd
można banalnie wpaść pod metro
albo kliknąć suicide w second lifie

zaspać
poza zasięgiem