Jest prawie czerwiec. Grubo po północy nic nie wzrusza bardziej niż soundtrack z Króla Lwa. Myślę o umieraniu, i o tym że warto (nie, nie umierać, w ogóle warto). Lokalny patriotyzm mości się gdzieś między opadającymi powiekami a sercem. Świetlica się maluje, kapy się piorą, zespół czeka na superwizję zajadając makówki z Wileniaka. Dzieci jeszcze nie przybyło, ale wciąż wita mnie Ania, zarzucając ręce na szyję z okrzykiem „pani chudziutka!” Wdycham zapach farby, co to zdążyła już zaschnąć na dłoni, zdrapuję z szyby witraże. W międzyczasie krótkie rozdrapywanie myśli – a raczej ciąg zadrapań ledwie widocznych, jak ślady po ugryzieniach muszek z zeszłego tygodnia. Błahostka. Uporczywie daje o sobie znać. Myśl domaga się dotyku, ostrożnego. A to nieumiejętne drapanie – celebracja niechcianych śladów.
Przyspieszam kroku. Troszkę zaskoczyło mnie lato, ale zdążyłam już opanować sztukę wyprzedzania wszystkich przechodniów w sandałach. Rower został w domu, po konfrontacji z upałem i własnym post-toksycznym osłabieniem, trwamy w stanie obustronnego przyczajenia. Lęk przed tramwajami i innymi środkami komunikacji miejskiej nasila się z każdym dniem, równolegle z obsesją przemieszczania się pieszo – dalej, bardziej, intensywniej. Dziś próbuję poczuć granicę między Pragą a Śródmieściem wszystkimi zmysłami. Wzrok ślizga się po mijających mnie przechodniach i rowerach, czasami zahacza o niebo, w poszukiwaniu zwiastunów burzy, by zaraz ześlizgnąć się w czerwień paznokci u stóp. Zakazane pochylenie głowy, chwila kontemplacji niemocy. Nie rozwiązała mi się sznurówka, ciężko znaleźć usprawiedliwienie. Pustka.
W rezygnacji zamykam oczy. Praska plaża imituje zapach nadmorskiego piasku. Wiatr rozwiewa włosy. Misterna fryzura znosząca dzielnie od rana wszelkie przeciwności losu przestaje mieć znaczenie. Niech rozwiewa, całą mnie rozwiewa. Może pokaże, w którą stronę powinnam się przechylić, żeby nie upaść. Albo nauczę się upadać z wdziękiem.
Ostatnia prosta i wyuczona kontemplacja paradoksów. Mrok w słuchawkach i przerażenie słońcem, skrzętnie ukryte pod okularami. Niech nikt mnie już dzisiaj nie pozna, nie przerwie ciągłości dźwięków, nie zapyta o godzinę. Niech nie usiądę z cedrowo-kasztanowymi lodami (syndrom sensualnej żonglerki) na Barbakanie. Niech nie zjawi się pijany prorok, pytający o moje imię i zwiastujący niespełnienie. Kawa niech nie ostygnie przed końcem tej piosenki. Niech zasnę.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń